"Tłumaczka" zajmuje w mojej bibliotece miejsce szczególne, ponieważ kupiłam ją kilka lat temu na lotnisku, tuż przed wylotem do Turcji. Dodam, że był to mój pierwszy lot, więc i zakupowi towarzyszyły niemałe emocje. Czułam się jak podekscytowane dziecko zapuszczające się w nowe rewiry. Lot był piękny. Zakochałam się w widoku chmur i uwieczniłam go na paru fotkach. Kiedy zbliżaliśmy się do Ziemi, zapadał już zmierzch i można było zobaczyć morze, a później światła wesołego miasteczka...
Lekturę podjęłam dopiero po powrocie, przerwałam, a książeczka trafiła na półkę. Przypomniałam sobie o niej ostatnio, wczesnomarcowym, nieco melancholijnym popołudniem. O wrażeniach za chwilę, najpierw chciałabym pokazać Wam kompilację okładki książki ze zdjęciem, które zrobiłam w samolocie. Byłam zaskoczona efektem, bo dobrze wprowadza w nastrój powieści:
Okładka zapowiada, że mamy do czynienia z liryczną podróżą przez Świat wygnania, straty i miłości... poezją w ruchu i, według mnie, jest to opis trafny. Powieść ta jest też przedstawiana jako historia miłości, która musi zmierzyć się z przeszkodami w postaci różnic kulturowych i religijnych. W moich oczach, wątek relacji między mężczyzną i kobietą jest poprowadzony tu trochę powierzchownie, główny akcent pada na bohaterkę i jej świat przeżyć. Studium kobiety.
Ma na imię Sammar, co oznacza rozmowy z przyjaciółmi późną nocą. Coś, czemu lubili się oddawać nomadzi, nieśpiesznym pogawędkom w świetle księżyca, gdy nie było już tak gorąco, a codzienne obowiązki zostały wypełnione. Sammar jest muzułmanką, mieszka w Szkocji i pracuje na uniwerystecie jako tłumaczka. Rzetelnie wypełnia zawodowe obowiązki, a zdecydowaną większość wolnego czasu spędza w wynajmowanym pokoju. Ciałem jest obecna w świecie, ale jej dusza błąka się gdzieś między snami i wspomnieniami... Tariqa, który kilka lat temu zginął w wypadku, Amira pozostawionego pod opieką ciotki, sudańskiego słońca, głosu muezina wzywającego do modlitwy... Codzienne otoczenie wydaje się być obce, doświadczane jakby zza szyby: Za ogrodami zimowymi Sammar zobaczyła świat wyblakły od nieuniknionego deszczu, metaliczny błękit, przyćmioną zieleń. Trawniki bez ludzi pokryte suchymi liśćmi. Sammar obecna-nieobecna. Żyjąca na skraju dwóch światów: europejskiego i afrykańskiego. Nieprzynależąca do nikogo. Obca.
I tak mogłaby trwać w tym półżyciu w nieskończoność, gdyby w jej świecie nie pojawił się Rea, profesor-arabista. W zasadzie był tam od dawna, ponieważ na co dzień współpracowali zawodowo, ale zza szyby melancholii wydawał się niewidoczny. Musi upłynąć jeszcze trochę czasu, zanim Sammar otworzy się na miłość i znów zapragnie żyć: Od samego początku sposób, w jaki do niej mówił, do jej wnętrza, nie obok niej, nad jej głową, wokół ramion. Tak mówili do niej inni, słowa odbijały się od jej skóry i uszu, spływały po niej, a ona idealnie nieruchoma, nietknięta, zawsze sama. Gdyby mógł tak do niej mówić przez cały czas, codziennie. Gdyby całe życie mogło być takie.
O tym, jak dalej potoczą się losy Sammar, nie powiem, bo zabrałabym Wam przyjemność lektury. A książkę przeczytać warto, choćby dla poobcowania z kobiecą postacią, jaką na kartach powieści możemy spotkać nie tak często - skromną, wrażliwą i pełną pokory. I dla poetyckiego języka. Zanurzenie się w świat smutku i nostalgii może wymagać od Czytelnika trochę wysiłku, ale tak czy inaczej, jest to opowieść o odrodzeniu. W sam raz na przedwiośnie.
I na koniec, jak zwykle, coś do kolekcji cytatów. Tym razem o niełatwym powrocie do domu:
Nahla wyszła z brodzika, ochlapując sobie sandały. Ładne kostki, pomalowane paznokcie, przygotowania panny młodej. Sammar też kiedyś taka była, lata temu, lata przed Szkocją, przed śmiercią Tariqa.Tutaj, w tym domu, w tym języku i w tym miejscu, gdzie są wszystkie wspomnienia. Wszystko, co zostało jej zabrane. Zdjęcie Tariqa, kiedy pierwszy raz weszła do domu. Uśmiechnięty, rozparty na krześle, taki swobodny. Taki młody i pewny siebie w porównaniu z nią. Już jej nie znał. Młody mężczyzna na zdjęciu nie znał Sammar, która mieszkała sama w Aberdeen. Rozpłakała się na widok tego zdjęcia (...). Kiedy płakała, jej ciotka i Hanan też zaczęły płakać. Hanan karmiąca dziecko, szlochająca w chusteczkę, Mahasen nieruchoma, z poważną twarzą, łzy płynące bez skrzywienia na twarzy, bez szlochania odbierającego godność. Dopiero kiedy się rozpłakały, zaczęła znikać niezręczność ich spotkania, lata jej nieobecności. Dopiero wtedy pojawiło się swego rodzaju potwierdzenie, że jest tym, kim jest, matką Amira, wdową po Tariqu, wracającą do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz