Jak już wspominałam, moje pierwsze "Wielkie nadzieje" to film z 1998 roku w reżyserii Alfonsa Cuarona. Magnetyzujące i zapadające w pamięć. Kilka lat później poznałam również powieść Dickensa, która zainspirowała powstanie filmu. Kiedy dowiedziałam się, że na ekrany kin wchodzi nowa adaptacja, bardziej wierna literackiemu pierwowzorowi, wiedziałam, że nie mogę jej pominąć. Oto garstka wrażeń po powrocie z kina:
Bardzo podobał mi się sposób przedstawienia miejsc, w których toczy się akcja filmu: wiejska chata, kuźnia, później luksusowe salony i miejskie zaułki "spod ciemnej gwiazdy", tak charakterystyczne dla Dickensa. Szczególnie przypadły mi do gustu sceny z przyrodą w tle.
Scenariusz stosunkowo wiernie podąża za powieściową fabułą, częściowo nawiązując do niej w formie retrospekcji. I tu robi się już niestrawnie. Fakty z przeszłości podawane są w takim tempie, że trudno to ogarnąć.
Główni bohaterowie, Pip i Estella, w interpretacji Jeremy'ego Irvine'a oraz Holliday Grainger, są mało wyraziści i nieprzekonujący. Zwłaszcza filmowy Pip, powierzchowny i bez życia, prezentujący się niczym model przebrany w XIX-wieczny kostium.
Bardziej interesujące okazały się kreacje drugoplanowe, stworzone przez Helenę Bonham Carter i Ralpha Fiennesa. Scena, w której owładnięta szaleństwem niedoszła panna młoda okrywa małą Estellę swoim welonem jest poruszająca i symboliczna zarazem. Panna Havisham deleguje swoje cierpienie na małą dziewczynkę, determinując jej przyszłe losy.
I tyle. Tylko tyle. Dla mnie nowa adaptacja "Wielkich nadziei" to obraz poprawny i powierzchowny, pozbawiony jakiejś wewnętrznej mocy, którą możemy znaleźć w dziele Dickensa, czy w filmie Caurona. A jeśli mamy do czynienia z efektami, spod których nie wyłania się głębsza prawda, to zaczynamy wchodzić w rejony kiczu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz