wtorek, 28 maja 2013

Szkatułka pełna opowieści - Anne Bronte: "Lokatorka Wildfell Hall"

Powieść smakowita. Czytelnik, choć częściej - jak ośmielam się szacować - Czytelniczka, może zaczytywać się w listach i dziennikach XIX-wiecznych bohaterów, wtajemniczając się stopniowo w historię szlachetnej Helen, która obdarza miłością pana Huntingtona i postanawia:
 - Tak, tym bardziej będę pragnęła wybawić go od jego własnych niedoskonałości - stworzyć mu możliwość pozbycia się wszelkich defektów, których nabawił się dzięki kontaktom z gorszymi od siebie i pomóc rozbłysnąć jego własnej wrodzonej dobroci.
Uśmiechacie się? Temat stary jak świat i wciąż w nim obecny. Kobieta, która wierzy, że mocą swojej miłości wybawi mężczyznę... Od czego i z jakim skutkiem, przeczytajcie sami.

Z przyjemnością pozwoliłam się ponieść opowieści, zanurzając się w świat XIX-wiecznej angielskiej prowincji.
Moje serce zamarło, kiedy w oddali ujrzałem okazałą rezydencję pośród rozległego, wspaniałego parku - obecnie przystrojonego w zimową szatę. Majestatyczne, pokryte nieskalaną bielą, pagórkowate grunty, które otaczały budynek... strzeliste drzewa uginające się pod ciężarem śniegu i połyskujące na tle szarego nieba... przepastne lasy okalające majątek... tafla zamarzniętego śpiącego jeziora otoczona ośnieżonymi jesionami i wierzbami... - wszystko to przedstawiało frapujący widok, lecz bynajmniej nie dodawało mi śmiałości.
 Nie był to świat baśniowy, ale ludzki, wraz ze wszystkimi realistycznymi blaskami i cieniami. Bohaterowie, walcząc o poprawę losu, będą musieli zmagać się z ograniczającymi i nieprzyjaznymi uwarunkowaniami społecznymi. Taryfy ulgowej nie będzie. Ludzie z krwi i kości, może czasem narysowani nieco grubą kreską.

Lokatorkę Wildfell Hall czytało się świetnie. Z pewnością to zasługa rzetelnie opowiedzianej historii, języka urzekającego swoją staroświeckością... i jeszcze czegoś nieuchwytnego, acz przyciągającego. Tak, między Anną Bronte i mną wystąpiła literacka "chemia".

 







poniedziałek, 27 maja 2013

Maria Konopnicka żywą kobietą była.

  
Jakie skojarzenia pojawiają się w Waszej głowie, kiedy pada hasło: Maria Konopnicka?
U mnie, przynajmniej dotychczas, wiało nudą. Po pierwsze, Konopnicka kojarzyła mi się z pomnikiem stojącym w parku jej imienia, z dumnym podpisem: "Pójdź dziecię, ja cię uczyć każę". Pomnik nie cieszył się powszechnym szacunkiem, a to obiektem żartów się stawał, a to jego górną część skradziono i trzeba było dorabiać nową... Po drugie, z "Rotą" i klimatami pozytywistyczno-patriotycznymi. Po trzecie, z lekturami szkolnymi. Na dodatek, w zamierzchłym dniu, kiedy moja klasa wybrała się na programową wycieczkę do domu urodzenia poetki, ja wolałam wybrać się gdzie indziej. Nie przypominam sobie nic, co budziłoby sympatię. Sztampa. Sztywność. Chociaż może... zaraz... Tak. To były przygody Pimpusia Sadełko. Zdaje się, że całkiem sympatyczne.

Zupełnie niedawno, kiedy zainteresowałam się trochę biografią Konopnickiej, dowiedziałam się, że była kobietą odważną, wyłamującą się ze społecznych schematów. Poszukiwała własnej drogi. Niektórzy piszą, że po odejściu od męża angażowała się w liczne romanse z mężczyznami, po czym zdecydowała się na długotrwały związek miłosny z kobietą. Jakkolwiek by nie było to interesujące, to wciąż nie byłam w stanie ani wyobrazić sobie, ani zrozumieć, kim była...

I z takim oto zamętem pomnikowo-romansowym sięgnęłam po tomik jej poezji pod tytułem nomen omen "Samotna".  Lektura była niemałym zaskoczeniem, gdyż nie znalazłam w niej nic z ducha pozytywizmu, którym nieraz są nasycone  utwory Konopnickiej. No może gdzieś czasem maleńka nutka dydaktyzmu pobrzmiewa, ale można ją zaakceptować. Większość utworów ma osobisty charakter i to sprawia, że są wyjątkowe. Część z nich była zainspirowana wycieczką Konopnickiej do Włoch. Oscylują głównie wokół poszukiwania miłości i namiętności, które według poetki są  w życiu najistotniejsze, a jednocześnie kruche i ulotne. Kiedy przeminą lub nie zostaną odnalezione, pozostaje bolesne uczucie niekompletności i tęsknoty. A to mała próbka z "Imaginy":

I oddasz wszystko, coś zbierał jak sknera,
Za jedną chwilkę, w której serce bije.
Powój wiosenny, gdy kielich otwiera,
I promień słońca, co go spali, pije,
Fala, gdy pędzi na brzeg i zamiera,
Wszystko, co kocha i ginie - to żyje.
Ty sam się rodzisz i umierasz po to,
Byś raz z miłosną spotkał się pieszczotą.

Bez wątpienia, z kolejnych utworów wyłania się spragniona miłości, czasami zagubiona, kobieta. Spod warstw spiżu wyjrzało życie. To odkrycie naprawdę interesujące i przyjemne.

A teraz zatrzymajmy się na chwilę razem z Panią Marią pod balkonem szekspirowskich kochanków:




 
Balkon Julii w Veronie (źródło: www.swiatpodróżników.pl)
W Weronie

Do ołtarza miłości pielgrzymuję cicha,
Płomień niosąc na ustach, a w sercu tęsknotę;
Na drogę moją słońce rzuca róże złote,
W młodocianych winnicach przelotny wiatr wzdycha:
                                                      - O Gulia!...

Z daleka idę. Brzozy te białe, co stoją
I płaczą w kraju moim, szeptały o tobie,
A słowik, co dziś śpiewa tu, na twoim grobie,
Namiętne pieśni rzucał w bezsenną noc moją,
                                                   - O Gulia!...

Drogę do ciebie serca wskazało mi drżenie
I szmery pocałunków w powietrzu uśpionem
I róża ta, co płonie rozchylonym łonem,
I od skrzydeł głębokich padające cienie,
                                                   - O Gulia!...

Więc tutaj , jak zraniony ptak, tęsknymi loty
Dążyłam, by o kamień oprzeć senną głowę
I śnić wonie jaśminów, noce księżycowe
I czuć dreszcze i żary tajemnej pieszczoty,
                                      - O Gulia!...

Lecz błagam, chciej przebaczyć samotnej pątnicy,
Że zamiast kwiecia, zamiast weselnego pienia
Do grobu twego niosę zadumę milczenia
I czoło pochylone i żar łez w źrenicy...
                                       - O Gulia!...





sobota, 25 maja 2013

"Każdy początek to tylko ciąg dalszy..."

Witajcie w nowym miejscu.

Jeśli jesteście ciekawi, jak drzewiej bywało, zajrzyjcie na www.szukamslow.blox.pl.
Serdecznie zapraszam do oglądania, czytania i komentowania.

"...księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie". (W.Sz.)

środa, 22 maja 2013

Rozważania nad gadającym kubkiem

Użalić mi się dzisiaj trzeba. Nad tym, że ludzka wolność ma swoje granice i że wciąż trzeba się układać z różnymi uwarunkowaniami. Twardy realizm wymaga nieraz uczestniczenia w sytuacjach, których wolelibyśmy uniknąć.
 
Kiedy przebywamy w towarzystwie osób, w których wnętrzu trwa nieustająca zima, to nawet w majowej aurze możemy poczuć się zmrożeni, a i pokłuci nielekko. Wiosenny człowiek działa na Zimowego jak płachta na byka. Radość Wiosennego nieuchronnie konfrontuje go z jego własną kondycją, a Zimowy za prawdą nie przepada. Zatem zamiast przyjrzeć się własnemu ogródkowi i pod stertami śniegu śladów jakiejś roślinności poszukać, raczej będzie skłonny zrobić podkop w ogrodzeniu Wiosennego, wtargnąć tam i co nieco podeptać. I tak jego filozofia: "nie mam ja, to i inny mieć nie będzie" zostaje w czyn wcielona. Co za ulga, dla Zimowego rzecz jasna.
 
A co z Wiosennym? Skąd może zaczerpnąć pokrzepienie, jeśli zawędruje na zimowe pustkowie?
Ze mną było tak. W poczuciu udręczenia, przestałam patrzeć na otaczające twarze (nie, nie jestem mizantropką, ale także nie masochistką) i gapiłam się na swój kubek. Chociaż pijam w nim kawę od kilku lat, po raz pierwszy dostrzegłam na nim maleńki niebieski napis:
Beautiful flowers are shaking in the spring breeze.
To urocze zdanie podziałało na mnie odtruwająco. O czym powiedział mi kubek? Przypomniał, że są inni Wiosenni na świecie i mają dalekosiężne wpływy, zwłaszcza jeśli swoje wrażenia utrwalają w słowach. Zimowi pewnie by powiedzieli, że to nie ma znaczenia, że to tylko wytwór jakiejś chińskiej fabryki. I że w ogóle chińszczyzna nas zalewa... Ale kto by ich słuchał?

Refleks poniedzielny...

... trochę wystudzony przerwą w dostawie Internetu, ale wciąż żywy:

zupa cytrynowa
z widokiem na kasztanowiec
przedsmak lata 
 
 
 

sobota, 18 maja 2013

Wiersze majowe

 
Wydaje się, że było to jeszcze pod koniec kwietnia. W sobotni poranek wybrałam się na spacer po mieście w poszukiwaniu nieśmiałych początków wiosny i nagle poczułam, że nie tylko słońca i zieleni jestem głodna, ale że potrzebuję słów. Nie jakichkolwiek, ale lekkich, uskrzydlonych, zdolnych do unoszenia w inny wymiar. Proste. Chodziło o poezję.
 
Wiedziona tą nieodpartą potrzebą, udałam się do księgarni i antykwariatu, znajdujących się w tym samym budynku. Czarno-biała terakota, stare schody z przetartą poręczą, przestronne wnętrza i łukowate okna wychodzące na park sprawiają, że lubię tam być. Wziąwszy pod uwagę, że księgarnie służą raczej do kupowania niż do zwiedzania, zabrałam się do rzeczy, to jest skierowałam się do półki z poezją. A tam głównie Miłosz, Szymborska... Jak się nie jest noblistą, to trudno na półki księgarskie trafić. Ostatecznie zdecydowałam się na: "Jej portret. Najpiękniejsze wiersze i piosenki" Jonasza Kofty, który już dawno wpadł mi w oko, a teraz stałam się jego szczęśliwą posiadaczką. Elegancka okładka, papier écru i wszyta zakładka zapraszają do poddania się urokowi słów.
 
Książkofile wiedzą, że trudno poprzestać na jednym egzemplarzu i na pewno zrozumieją, dlaczego po wyjściu z księgarni wybrałam się do biblioteki;). Tam asortyment był znacznie bogatszy. Zupełnie spontanicznie sięgnęłam po opasłe tomiszcze wierszy Leśmiana, sfatygowaną nieco antologię angielskich i amerykańskich wierszy miłosnych w wyborze i przekładzie Stanisława Barańczaka oraz cieniutki zbiorek utworów Konopnickiej - nie, nie o krasnoludkach i innych stworzeniach leśnych, ale o miłości, a może raczej o jej poszukiwaniu.
 
I tak z kilogramem wierszy pod pachą ustawiłam się w kolejce do sfinalizowania bibliotecznej transakcji. Przede mną stało dwóch panów w wieku zdecydowanie dojrzałym, każdy z serią Harlequinów w dłoniach. "?" - pomyślałam. Ich zamiłowanie do romansów szybko się wyjaśniło, kiedy jeden zwrócił się do drugiego z poradą, zerkając jednocześnie porozumiewawczo w moją stronę: "niech pan wypożyczy z tej serii, tu jest więcej momentów". Kto kiedykolwiek czytał książkę z serii Harlequin, wie o jakie momenty chodzi. Jeśli wciąż nie macie żadnych skojarzeń, sprawdźcie to osobiście. Koniecznie;).
 
Puenta? Najważniejsze, że czytelnictwo kwitnie, zgodnie z indywidualnymi potrzebami czytelników. A o potrzebach się nie dyskutuje, tylko je zaspokaja. I tyle;)

Viktor Frankl o książkach

Refleksyjnie mi dzisiaj: 
 
Wrzuceni w skafander psychofizyczności, w świat, w życie - idziemy.
Często w towarzystwie innych, ale ostatecznie - sami.
Mniej ważne którędy, istotniejsze - dokąd.
Poszukiwacze sensu.
 
Jeśli kiedykolwiek zgubiliście drogę i poczuliście dezorientację, serdecznie polecam Wam lekturę książki autorstwa Viktora Frankla (1905-1997), wiedeńskiego lekarza i psychoterapeuty, pt. "Człowiek w poszukiwaniu sensu". Osoby, która znajduje się w wąskim gronie moich autorytetów.
Przygotowując się do wykładu, trafiłam na cytat, który wydaje się idealnie pasować do bloga szukaniu słów poświęconemu:
 Znamy kogoś, kto posłany do obozu koncentracyjnego usiłował przemycić tam gotowy do druku rękopis książki, dzieło swego życia, aby je uratować dla lepszych czasów. Jednakże nie udało mu się, rękopis przepadł i nie było żadnych widoków na to, by książka mogła się kiedykolwiek ukazać. W tej skrajnej wewnętrznej udręce człowiek ten przekonał się sam na sobie, że ostatecznie ważniejsze jest, by żył, cierpiał i umarł zgodnie z tym, co napisał, aniżeli to, by książka ta się ukazała.
W ogóle z pisaniem książek rzecz ma się tak: napisać książkę to rzecz niewielka - żyć to sprawa ważniejsza; jeszcze więcej znaczyłoby napisać dzieło, według którego by żyć można. A jakże ważne byłoby żyć tak, żeby można było o tym napisać dzieło!
                                                                                                  V. Frankl: "Homo patiens" (s.83)

wtorek, 14 maja 2013

Ja nie chcę spać

Komentarz u schyłku wieczoru:
Ja nie chcę spać, ja nie chcę umierać,
chcę tylko wędrować po pastwiskach nieba,
białozielone obłoki zbierać,
nie chcę nic więcej, nie chcę nic mniej.

Są jeszcze brzegi na których nie byłam,
są jeszcze śniegi, których nie wyśniłam.
Są pocałunki na które czekam,
listy z daleka, drogi pod wiatr.
Bo chociaż nie ma tam brzegu mojego,
śniegów i nieba, nieba zielonego,
noc mnie nie nuży, dzień się nie dłuży,
być wciąż w podróży, w drodze pod wiatr.
                                                                     Agnieszka Osiecka

środa, 8 maja 2013

Serdeczne czytanie - "Emilka ze Srebrnego Nowiu"

Po zagubieniu przyjemności czytania i chybionym poszukiwaniu jej w kontakcie z "Latem przed zmierzchem" Lessing, postanowiłam zwrócić się do moich literackich korzeni, czyli do Lucy Maud Montgomery i jej "Emilki ze Srebrnego Nowiu". Po raz pierwszy czytałam ją, będąc mniej więcej w wieku tytułowej bohaterki. Zainspirowana powieściowym światem, napisałam wtedy list do siebie dorosłej. Nie mam go już, bo w międzyczasie spłonął, pamiętam jedynie, że apelowałam w nim kategorycznie o niewyrzucanie książek Montgomery. Wygląda na to, że pozostałam sobie wierna, bo większość z nich stoi w mojej "dorosłej" biblioteczce w towarzystwie biografii pisarki. Chętnie się nimi pochwalę w którymś z następnych wpisów, tymczasem przenieśmy się na chwilę do powieściowego świata, na początek XX wieku.
 
 
Pierwsze wydanie, 1923
 
Emilka Starr ma jedenaście lat i mieszka w domku położonym w wąwozie położonym o "milę drogi od zewsząd". Otoczona ojcowską miłością rozwija wszystko, co w niej najpiękniejsze: szczerość, mądrość, wrażliwość na piękno i wyobraźnię. Przyjaźni się z naturą i oswaja ją poprzez nadawanie imion. Tak oto w jej świecie możemy spotkać koty - Kicię i Nieznośnika, drzewa - Adama i Ewę, Świerk Wyniosły, dzieci-krzewy oraz Królową Wichrów. No i pojawia się "promyk" zachęcający do opisywania wszystkiego, co ją porusza. W "żółtym zeszycie" zapisuje wrażenia z wiosennych przechadzek, a i miejsce na "Życiorys Kici" też się znajdzie. Artystka pełną gębą:).
 
Idylla zostaje brutalnie przerwana, kiedy dziewczynka staje oko w oko z perspektywą śmierci ukochanego ojca, który stara się przygotować ją na nadejście nieuchronnego:
 A proszę cię, bądź dzielna! Nie lękaj się niczego, Emilko. Śmierć nie jest czymś strasznym. Wszechświat pełen jest miłości, wiosna powraca stale i jest wszędzie, a śmierć jest tylko otwarciem i zamknięciem drzwi. (...) Tobie życie coś da, czuję to. Idź prosto przed siebie bez obawy, kochanie. Idź życiu naprzeciw. 
I tak Emilka zostaje sama. Na pogrzeb Douglasa Starra przybywa rodzina ze strony matki dziewczynki, która nigdy nie zaakceptowała małżeństwa jej rodziców. Kierując się jedynie poczuciem obowiązku, nie uczuciami, co Emilka boleśnie odczuwa, decydują się zapewnić jej opiekę. Dziewczynka trafia do Srebrnego Nowiu, domu, w którym surowe rządy sprawuje Elżbieta Murray...
 
Losy Emilki śledziłam z przejęciem, śmiejąc się, smucąc, a i ciarki grozy przeżywając. Lucy Maud Montgomery zna klucz do mojego serca bez względu na to, czy mam -naście, czy więcej lat. Swoją drogą, ciekawe, jak Emilkę odebrałabym w wieku na przykład lat sześćdziesięciu... Jeśli będę żyła, sprawdzę. Co mnie urzeka w powieści? Bogactwo wrażeń. W wykreowanym świecie wzruszenia przeplatają się z humorem, poezja z prozą codziennego życia, marzenia z twardą rzeczywistością. Jest przyjaźń, ale i podstępna rywalizacja. Sympatia i odrzucenie. Miłość i śmierć. Życie w pełni.
 
A za wszystkim wydaje się stać ciepła i mądra Lucy. Wszak "Emilka ze Srebrnego Nowiu", to w dużej mierze powieść o niej samej. I o mnie także. Wygląda na to, że jesteśmy "pokrewnymi duszami", choć fizycznie nigdy się nie spotkamy. Na szczęście, w przestrzeni serca bariery czasu i miejsca nie mają znaczenia.
 
Montgomery uważała "Emilkę" za swoją najlepszą powieść i ja się z nią zgadzam.
Ukłony dla Mistrzyni literatury dziecięcej!
 
 
Mój egzemplarz, 1990
 
I garść cytatów:
Emilia odkrywa talent:):
- Czy umiesz śpiewać? - spytała po chwili chuda, piegowata dziewczynka, która wyobrażała sobie, że jest bardzo ładna, mimo swej chudości i piegów.
- Nie - rzekła Emilka.
- Czy umiesz tańczyć?
- Nie.
- Czy umiesz szyć?
- Nie.
- Czy umiesz gotować?
- Nie. (...)
- No, to cóż ty umiesz?
- Umiem pisać poezję.
(...) Aha, Ojcze drogi, zrobiłam wielkie odkrycie. (...) Umiem pisać wiersze. Może pisałabym je już od dawna, gdybym tylko spróbowała. Ale po pierwszym tylko dniu szkoły, honor nakazywał mi zabrać się do pisania wierszy, więc spróbowałam. To takie łatwe! 

 Młoda pisarka:
Przez chwilę zdawało jej się, że padnie na łóżko z płaczem. Nie mogła znosić w milczeniu takiego bólu i wstydu, piekącego jej serce. Wtem oczy jej padły na stary żółty zeszyt na stoliczku. W minutę później Emilka siedziała po turecku na łóżku i gorliwie pisała swym tępym, małym ołówkiem. W miarę jak palce posuwały się po liniach zeszytu, policzki jej czerwieniły się, oczy rozpalały i błyszczały coraz bardziej. Zapomniała o Murrayach, chociaż pisała o nich, zapomniała o swym upokorzeniu, chociaż opisywała to, co zaszło: pisała przez przeszło godzinę przy mdłym światełku dymiącej lampki, nie ustając w pracy ani na chwilę, chyba po to, żeby wyjrzeć przez okno i zobaczyć piękno mglistej nocy, albo żeby odszukać na dnie świadomości jakiś wyraz, który jej był potrzebny; kiedy taki wyraz się nasuwał, wydawała westchnienie zadowolenia i pisała dalej. (...) Podczas pisania minęły ból i upokorzenie. Czuła się tylko zmęczona, ale niemal szczęśliwa. Było to zabawą, takie szukanie i dobieranie słów w celu opisania wuja Wallace'a.
Lubię opisywać ludzi, których nie lubię, bardziej nawet, niż tych, których lubię.
***
 Emilka nie jest słodka:
- Och! - myślała Emilka, zaciskając pięści pod fartuchem.
- Pragnę, aby niedźwiedź, który pożarł niegrzeczne dzieci w Biblii, zjawił się tutaj i zjadł was wszystkie.
W krzakach dookoła szkoły nie było takich miłych, pożytecznych niedźwiedzi, tak że panna Brownell dokończyła czytania i wyszydzania poematu.
***
Październik w Srebrnym Nowiu:
Potem, gdy ziemniaki były gotowe, kuzyn Jimmy dawał każdemu z nich po jednym. Rozłamywali owe ziemniaki na dwie połowy, posypywali solą, którą Emilka przyniosła i ukryła pod jedną z sosen w małym pudełeczku, jedli z rozkoszą. Żaden bankiet tak nie smakował bogom, jak tym dzieciom uczta złożona z ziemniaków i soli. Wreszcie nadchodziła ciotka Laura, a częściej jeszcze dochodził jej srebrzysty głos, wołający w ciemną, mroźną dal: Emilko! 

 
 

sobota, 4 maja 2013

W błędnym kole autoanaliz - Doris Lessing: "Lato przed zmierzchem"

Zimowo-wiosenne przesilenie położyło się cieniem także na moim czytaniu. Słowa straciły smak i moc przyciągania, a biblioteczka wydała się miejscem nad wyraz ponurym i przytłaczającym. Książkowy chaos. Rozpoczęte i porzucone akapity, żaden nie zdolny do przyciągnięcia uwagi na dłuższą chwilę.
 
Spróbowałam zatem sięgnąć po audiobook i dokończyłam słuchanie powieści Doris Lessing pt. "Lato przed zmierzchem", która tkwiła gdzieś z tyłu mojej głowy niczym niedomknięta figura. Kate Brown, główną bohaterkę powieści, poznałam w nader prozaicznych okolicznościach. Kiedy ja oddawałam się prasowaniu nieskończonego zbioru ubrań (tak, tak, przesadzam, chociaż w tamtym momencie takim się wydawał;)), ona stanęła na progu życiowej zmiany.
 
Rozpoczynało się lato, rodzina rozjechała się w swoich sprawach, a Kate przyjęła propozycję dobrze płatnej pracy w charakterze tłumaczki konferencyjnej, opuszczając ramy bezpiecznego życia, nakreślone przez ówczesne społeczeństwo (szacuję, że z lat 60-tych XX-go wieku). Nie musiała już być jedynie żoną, matką i panią domu, skupioną na zaspokajaniu potrzeb innych ludzi. Otwierała się przed nią nowa przestrzeń... Tylko czym ją wypełnić, kiedy nie wie się, czego naprawdę się chce?
 
Kate Brown podróżuje, nawiązuje romans, w którym z trudem można byłoby doszukiwać się krzty namiętności, zmienia kolejne miejsca pobytu... i cały czas poddaje się wewnętrznej analizie. Myśli, myśli, myśli... Czułam, że przeczołguję się przez jej wewnętrzny świat i że to czołganie niekoniecznie prowadzi do jakiegoś celu.
 
Szczerze, nie bardzo wierzę w efektywność samotnego poszukiwania siebie na drodze intelektualnej analizy. Bez ludzkiego ciepła, bez miłości, bez słuchania głosu serca, można cały świat przemierzyć, a i tak pozostanie się istotą uwięzioną w puszce własnych myśli.
 
A kto chciałby się w puszce zamykać, zwłaszcza kiedy świat się zazielenił? ;) Ja dziękuję i z ulgą opuszczam powieściowy mikrokosmos "Lata przed zmierzchem".


 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...