czwartek, 28 lutego 2013

Teatr w małym mieście: "Pod niemieckimi łóżkami"

 No cóż, teatr w naszym mieście to gość rzadki, ale z pewnością wyczekiwany. Tym razem mieliśmy okazję zobaczyć spektakl teatralno - kabaretowy pt. "Pod niemieckimi łóżkami", w reżyserii Łukasza Witt-Michałowskiego. W rolach głównych wystąpili: Tamara Arciuch, Bartłomiej Kasprzykowski oraz Bartosz Opania.
Spektakl został zainspirowany książką o tym samym tytule.  Być może o niej słyszeliście, bo w ostatnim czasie była szeroko reklamowana. O co tu chodzi? Być może o demokrację i wolność słowa - pisać każdy może. A więc: była sobie młoda Polka, która wyjechała do Niemiec w celach zarobkowych i zarabiała, sprzątając w tamtejszych mieszkaniach. Miała różne spostrzeżenia i z pomocą redaktora, opisała je i opublikowała. A imię jej było Justyna Polańska. Jak dla mnie - mało porywające, ale...
... twórczo przetransformowane stało się ciekawe. W spektaklu możemy zobaczyć sceny toczące się w domach kolejnych pracodawców Justyny (Tamary Arciuch), ale co bardziej interesujące - śledzić proces, w którym skromna pomoc domowa, po publikacji książki, zmienia się w 'celebrytkę'; proces napędzany przez media hołdujące zasadzie: byle coś się działo, byle głośno, byle przyciągnąć jak największą uwagę. A wszystko oglądamy w krzywym zwierciadle satyry i pastiszu. Panowie Kasprzykowski i Opania wcielają się w kolejne role - pracodawców w domowych pieleszach, dziennikarzy, prezenterów oraz uczestników widowisk telewizyjnych, uwypuklając pustkę i absurdalność medialnej machiny, przeżuwającej i wypluwającej ludzi.
Przedstawienie sensowne, a jednocześnie lekkie i zabawne.  Dobrze spędzony wieczór. Polecam.

sobota, 23 lutego 2013

Oscary rozdane. ;)

Uwaga, rozściełam czerwony dywan, po którym przespacerują się moje ulubione obrazy filmowe. Kolejność jest przypadkowa, a kryterium nagrody - chęć powtórnego obejrzenia i/lub zdolność do ogrzania serca:

O czym śniła Sylvia Plath?

Oto sen o trudach podejmowania decyzji:
 

Życie moje ukazało mi się w postaci rozgałęzionego drzewa figowego, tak jak w tamtym opowiadaniu. Na każdej gałęzi wisiała dojrzała, fioletowa figa, symbol jednej z czekających mnie w życiu szans. Reprezentowały męża, dom, dzieci, sławę poetki, wybitną karierę profesorską, karierę dziennikarską, Europę, Afrykę i Amerykę Południową, Konstantego, Sokratesa, Attylę i całe zastępy kochanków dziwnych imionach i niezwykłych zawodach. Jedna z fig reprezentowała złoty medal olimpijski za wioślarstwo. Na drzewie było jeszcze wiele dojrzałych owoców, których symboliki nie zdołałam odszyfrować. Wyobrażałam sobie, że siedzę na tym drzewie i umieram z głodu, ponieważ nie mogę w żaden sposób zdecydować się na to, którą figę zerwać. Miałam ochotę na wszystkie, na absolutnie każdą z tych fig z osobna, ale zerwanie jednej oznaczało automatycznie rezygnację z pozostałych, więc siedziałam, aż figi zaczęły się marszczyć, czernieć i jedna za drugą spadały na ziemię. 
 
                                                                                    Sylvia Plath: "Szklany klosz"

Czy pasje mogą przeminąć... albo przekształcić się w inne?

A miałam dzisiaj pracować. I nic. Jakiś Osiołek się we mnie zaparł i nie ma mowy. Nie byłam w stanie. Swój zawód wybrałam z pasji, wkładając w to później wiele serca, zaangażowania i wysiłku. Spełniam swoje marzenia z przeszłości, otwierają się kolejne drzwi, a mi przestało się chcieć... Nie czuję już tej iskry... w ogóle jej nie czuję... Zgasła? A może to tylko przesilenie?
 
Zmagałam się z tym Osłem, spierałam, próbowałam przekonać... Uwierzcie, były to poczynania iście bohaterskie, ale zakończone klęską. Zręby niezrealizowanych projektów (to teraz takie modne słowo) będą zalegać w moim umyśle i w komputerze, terminy gonić, poczucie odpowiedzialności dźgać permanentnie, a i strachy pt. "co to będzie" wtrącą swoje trzy grosze. Dodajmy jeszcze poczucie winy, że zawodzi się oczekiwania tych, wobec których jest się zobowiązanym. Uuu... lista wewnętrznych demonów się wydłuża... A Osioł je wszystkie ma w nosie i mówi: "pomyśl o niebieskich migdałach i film sobie obejrzyj". Uległam i bilans dnia wygląda tak:
 
1. Zobaczyłam film, który od dawna za mną chodził, a którego obejrzenie odkładałam na bliżej nieokreśloną przyszłość, to jest: "Przed wschodem słońca".
2. Wymyśliłam przepis na jaja faszerowane suszonymi pomidorami, oliwkami i natką pietruszki i wprowadziłam go w czyn.
3. Zrobiłam trochę zapisków w prywatnym notesie.
4. Napisałam 0 słów w planowanym artykule, a precyzyjnie, nie zaczęłam go pisać.
 
Nieposłuszne myśli chcą chodzić swoimi drogami, a to do jakichś obrazów filmowych wracają, a to jakiś cytacik przywołają.
 
 Na przykład, przypomniała mi się Carry Bradshow z "Seksu w wielkim mieście". Uwielbiałam oglądać sceny, kiedy siadała w swoim małym mieszkanku przy laptopie (kto w tamtym czasie miał laptopa?) przed oknem z widokiem na ulice Nowego Jorku i kłębiące się myśli układała w zdania felietonów:
 

Pomyślałam też, że gdybym mogła przenosić się w czasie i przestrzeni, to na galę Oscarów bym się udała (to już jutro). Podpatrywałabym stroje i biżuterię, poczułabym klimat imprezy, a może i jakieś danie z soczystych krewetek zjadła. Zobaczyłabym na żywo, czy film, który ostatnio widziałam, zdobędzie jakieś nagrody... Byłoby elegancko, lekko i niezobowiązująco... A wracając bliżej ziemi, to pomyślałam, że swoje prywatne Oscary rozdam, ale o tym później...
Zbłądziłam też w okolice Sylvii Plath i snu, który opisywała w "Szklanym kloszu"...
C.d.n.
 

piątek, 22 lutego 2013

Elizabeth von Arnim - "Elizabeth i jej ogród"

 

W "Biblionetce" dowiedziałam się, że Lucy Maud Montgomery (ta, która wykreowała postać małej rudej dziewczynki, wiecie jakiej;)) zachwycała się książką "Elizabeth i jej ogród", a jej autorkę uznawała za "pokrewną duszę". Montgomery zajmuje w moim czytelniczym sercu miejsce szczególne i niezbywalne (może kiedyś napiszę o tym więcej...), więc jej rekomendacja była wystarczającą zachętą do lektury.
Książka ma charakter autobiograficzny. Elizabeth na kartach swojego pamiętnika przenosi nas do roku 1896 -  czasu, kiedy to wraz z mężem i dziećmi przybywa na pomorską wieś Nassenheide (dzisiaj Rzędziny). Dla niej to nowy świat. Większość dotychczasowego życia spędziła w Wielkiej Brytanii, a przeprowadzka do Prus to raczej życiowe uwarunkowanie związane z pracą zawodową męża, niemieckiego oficera, niż wolny wybór. Kiedy dodamy, że mąż wnosi do ich wspólnego życia klimat chłodu, surowości i lekceważenia przechodzącego nieraz w pogardę, a najbliższe otoczenie próbuje wepchnąć ją w gorset "pruskiej żony" skrupulatnie wypełniejącej codzienne obowiązki bez śladów samodzielnego myślenia i bez narzekania, to może się wydawać, że stoimy u progu bardzo ponurej opowieści...
Ale kiedy Elizabeth wchodzi do znajdującego się na terenie ich nowej posiadłości opuszczonego ogrodu, coś w niej się zmienia:
Nie wiem, czy to zapach mokrej ziemi a może zbutwiałych liści przypomniał mi nagle dzieciństwo i wszystkie szczęśliwe dni, które przeżyłam w ogrodzie (...) Wczesny marzec, szare spokojne niebo i brunatna cicha ziemia; nagość i jakiś smutek na dworze w tej wilgoci i ciszy, ale ja tam stałam w dziecięcym zachwycie pierwszymi powiewami wiosny i pięć zmarnowanych lat opadło ze mnie jak płaszcz...
Ogród staje się jej miejscem na ziemi. Troszczy się o nie i upiększa, oddycha tu pełną piersią. Rozkwitają kolejne odmiany krzewów i kwiatów, zmienia się życie Elizabeth. Tyrady Gniewnego, jak nazywa męża, robią na niej coraz mniejsze wrażenie, a poczucie winy towarzyszące zajmowaniu się ogrodem kurczy się coraz bardziej... Odradza się silna i samodzielna kobieta.
Dobrze wiedzieć, że była. I żyła, jak żyła.
 
 
Jeśli ktoś spodziewa się wartkiej fabuły, to może być książką rozczarowany. "Elizabeth i jej ogród" to zapiski o codziennym życiu na wsi, o pielęgnacji ogrodu i zachwytach nad naturą, o dzieciach, mężu, sąsiadach i gościach czasowo przebywających w posiadłości.  Zapiski nasycone wrażliwością autorki, jej zmysłem obserwacji i poczuciem humoru. Realne i bliskie ziemi, która wydaje się być żywiołem Elizabeth. Przeczytałam je z przyjemnością, ale określenie ich "małą kometą na literackim niebie Londynu" (z okładki) wydaje się być trochę przesadzone.
Na koniec, obowiązkowo;), garść cytatów:
(...) dwukrotnie wymknęłam się ukradkiem podczas dnia świątecznego i przerwy obiadowej personelu ze szpadlem i grabiami i pośpiesznie przekopywałam kawałki gruntu, kopałam ziemię i zasadzałam potajemnie wspaniałości, a potem biegłam zgrzana z poczuciem winy do domu, padałam na fotel, zasłaniałam się książką i siedziałam z obojętną miną. Udało mi się ocalić dobrą reputację.
***
Pozostała ziemia jest piaszczysta - odpowiednia dla sosen i akcji, ale nie dla róż - jednak zadziwiające, ile może miłość. W moim ogrodzie jest więcej róż niż innych kwiatów!
***
Obawiałam się, że jak na idealną bibliotekę pomieszczenie to jest zbyt wesołe; pomalowane na biało i żółto, sprawia wrażenie nieomal frywolne. Przy wszystkich ścianach stoją białe regały na książki, jest duży komin i cztery okna, które wychodzą na południe i spoglądają na kawałek mojego ukochanego ogrodu, ten wokół zegara słonecznego. Przy tylu kolorach, i z tak potężnym ogniem na kominku, ze światłem zlewającym się przez okna, pomimo wielu szacownych tomów na regałach, nic nie wydaje się tu bezbarwne. Nie zdziwiłabym się, gdyby kiedyś książki zeskoczyły ze swoich miejsc i zaczęły tańczyć, wywijając kartkami.
***
(...) tylko ktoś mniej niewinny i szczęśliwy od dziecka mógł zmącić blask naszego słonecznego domu - choć doprawdy nie wierzę, żeby komukolwiek rozsądnemu chciało się tu przychodzić. Mądrzy ludzie chcą tak wiele, zanim w ogóle gotowi są zacząć się cieszyć, a ja muszę ciągle się usprawiedliwiać (...) i wstydzić, że tak łatwo mnie zadowolić.
***
Jesteśmy stworzeni do szczęścia i do zaakceptowania go z wdzięcznością.
***
Podjechaliśmy właśnie pod dom i kiedy spojrzałam do góry z czułością na starą zachodnią fasadę, przypomniałam sobie o mgle i parasolach i poczułam, że życzeniem mego serca jest żyć i umrzeć tutaj i że nigdy nie było tak szczęśliwej kobiety jak Elizabeth.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Kiedy licho nie śpi...


Licho przynależy do życia, więc prawdopodobieństwo, że kiedyś się na nie natkniemy, wydaje się być stuprocentowe.
 
Może przybierać różne formy. To, które spotykam, jest takie sympatyczne. Uśmiecha się mile, okazuje zainteresowanie i podziw, przytulić nawet może. I byłoby tak przyjemnie, gdyby nie ta zimna ciężka kula pojawiająca się nagle w okolicach żołądka.
 
Licho bacznie na ciebie zerka, słucha uważnie... bo robi research, zbiera materiały do wielkiej mistyfikacji. Przekonasz się o tym jutro, kiedy przypadkiem będzie miała (tak, mówię o lichu w żeńskiej postaci) taką samą fryzurę, buty, a nawet gestykulację i ton głosu zbliżony do twojego. W dyskusji zacytuje twoje opinie, które wypracowałaś na drodze wieloletnich doświadczeń, tylko zapomnie dodać, że cytuje. Raczej zaprezentuje je jako własne. Zgadnij, dokąd pojedzie na wakacje... 
 
Licho jest bezkształtnym, galaretowanym organizmem z wyodrębnionymi narządami takimi jak: przyssawka oraz oczy (dwie sztuki). Przyssawka umożliwia przymocowanie się do ludzkiej istoty w celu wydobycia z niej tego, co wartościowe i oryginalne. Następnie wyssane treści są prezentowane jako własne i licho może zaistnieć w otaczającym środowisku. Oczy licha służą wypatrywaniu obiektów do wysysania oraz obserwowaniu wrażenia, jakie licho wywiera na innych. Kiedy wytropią w tobie słabość, zapalają się w nich iskierki satysfakcji.
 
Oto licho w zarysie.
 
Kto je spotkał, wie, o czym mówię...

niedziela, 17 lutego 2013

Prosto z kina - "Poradnik pozytywnego myślenia"

Dzisiaj parę świeżych wrażeń z filmu pt. "Poradnik pozytywnego myślenia".
Do zakupu biletu skusiły mnie obijające się gdzieś w związku z filmem  hasła takie jak: komedia, nominacje do Oskara, dobrze oddane zaburzenia psychiczne...
Filmowa historia zaczyna się tak: Młody żonaty mężczyzna (Bradley Cooper), cierpiący na chorobę afektywną dwubiegunową, po ośmiu miesiącach pobytu w szpitalu psychiatrycznym wraca do domu rodziców i musi zmierzyć się z nową sytuacją życiową - stratą pracy i odejściem żony. Pogodzenie się z tym drugim na początku jest poza jego emocjonalnym zasięgiem, więc podejmuje walkę o odzyskanie relacji. Idea walki jest mniej więcej taka: "jeśli tylko będę trochę lepszy, popracuję nad sobą, udoskonalę to i owo (schudnę, będę bardziej oczytany, bardziej zrównoważony), to ona do mnie wróci..." I mógłby tak pracować nad sobą w nieskończoność... gdyby nie spotkał Tiffany (Jennifer Lawrence).
Ci, którzy zgodnie z kinowym opisem spodziewają się zobaczyć lekką komedię romantyczną, mogą się nieźle zaskoczyć, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu. Po kilku scenach prezentujących klimat życia w rodzinie obarczonej problemami psychicznymi, w sali kinowej można było usłyszeć pomruki i zaskoczone pytania części widzów: "co to jest?". Nie tego oczekiwali. Niemniej, nie zauważyłam, aby ktoś salę opuścił. Później robi się nieco lżej, można się pośmiać, a i kropla romantycznego lukru się pojawi.
Dlaczego warto film zobaczyć?
Po pierwsze, dla poszerzenia swojego horyzontu, chociaż w jakimś stopniu, o perspektywę rodziny próbującej radzić sobie z problemami natury psychicznej. Dla mnie był to obraz trochę bolesny, trochę ciepły i wzruszający. Wiarygodny.
Po drugie, dla przypomnienia sobie paru prawd o miłości i ćwiczenia się w lubieniu tego, co niedoskonałe (jeśli ktoś jest w tym dobry, to ten podpunkt może pominąć, ale film i tak warto zobaczyć:) ).
Po trzecie, dla przeżycia całej gamy emocji wraz z bohaterami filmu. Rozpiętość jest duża, bo w obrazie filmowym przenika się komedia i dramat.
Po czwarte, dla Roberta De Niro w roli ojca.
W mojej ocenie, to powody wystarczające.
Ps: W tematyce i w klimacie film przypomina trochę "Małą Miss" (2006).
 
 

poniedziałek, 11 lutego 2013

Co w świecie człekokształtnych zwierzaków piszczy...

Dzisiaj kilka słów o książeczce Tomka Matkowskiego pt. "Mysza i Niedźwiedź mają dziecko". 
Poznajemy parę "uczłowieczonych" zwierzaków - panią Myszę i pana Niedźwiedzia, którzy pierwsze miłosne porywy mają już za sobą. Przychodzi czas na powiększenie rodziny. Decydują się adoptować kotkę Muszkę. Towarzyszymy im w zmaganiach z codziennym życiem, z pielęgnacją i wychowywaniem kociego dziecka. Obserwując scenki z rodzinnego życia, poznajemy charaktery bohaterów i ich wzajemne relacje. Ścierają się dwa podejścia do życia: jego - bardziej intelektualne i jej - pragmatyczne, łączy je wspólny cel - dobro Muszki.
Pomimo, że książka ma charakter bajki i okraszono ją uroczymi rysunkami, nie jest adresowana do dzieci. Może być natomiast lustrem, w którym niejeden dorosły rozpozna siebie lub swoją rodzinę. Czyta się lekko i niezobowiązująco. Autor bawi się słowem i wyobraźnią, stąd o śmiech w trakcie czytania nie trudno:).
A to moje ulubione próbki:
Tym razem Niedźwiedź siadł do pisania poematu-symfonii na futerko, opuszki, różowy jęzorek i czarną, aksamitną trufelkę. Uwertura opisywała pozy senne, gdy primabalerina drzemie nad Jeziorem Łabędzim z nastroszonymi wąsikami, z uniesioną głową, jakby jeszcze trochę czuwała, nim zstąpi w objęcia Morfeusza. (...) Orkiestra zamiera, publiczność też, gdy na scenę tanecznym krokiem wchodzi książę.
- Znowu nic nie robisz! Podłoga nie zamieciona! - mówi książę dziwnie znajomym, zrzędliwym głosem.
- Myszo, jesteś dziś jakaś okropnie spięta. Nie martw się, ja cię wesprę moim intelektem!
Mysza spięta, bo dostała pracę. I nie wie, czy sobie poradzi. A Niedźwiedź będzie za babysittera, a właściwie za kotsittera.
***
(...) Niedźwiedź wpadł na genialny pomysł, jak wygrać bitwę o dominację w stadle. Otóż pomysł polega na tym, żeby przewidzieć, co Mysza za chwilę zrobi, po czym wydać jej rozkaz w tym duchu. Na przykład: zapala się zielone światło, Mysz już chce zrobić krok do przodu, ale jescze zanim uniesie pierwszą łapkę i nadepnie na zebrę, Niedźwiedź rzuca rozkazująco: "Przechodzimy, Myszko! Naaaprzóóód... MYK!!!!" I wychodzi na to, że Mysza ruszyła na jego rozkaz!!!
***
- Ona musi czuć bicie serca...
- Tu masz trzustkę, Niedźwiedziu - skorygowała Mysza, widząc jak Niedźwiedź przytula dziecko do bliżej niesprecyzowanej części tułowia.
- No to bicie trzustki - Niedźwiedź nie dał się zdetonować.

niedziela, 10 lutego 2013

W poszukiwaniu samotności... - Doris Lessing "Pokój nr 19"

Powyższy tomik to wybór trzech opowiadań ze zbioru pt. "A Man and Two Women": "Opowieść o dwóch psach", "Zapiski do historii choroby" oraz "Pokój nr 19".  Wszystkie utwory są warte przeczytania, ale tytułowy "Pokój nr 19" zrobił na mnie największe wrażenie.
Lata sześćdziesiąte XX wieku. Poznajemy Zuzannę Rawlings, mieszkającą wraz z mężem, dziećmi i pomocą domową w ładnym domu z widokiem na drzewa i rzekę. Obrazek idealny. Ile w nim prawdy? Zuzanna doskonale pełni swoją rolę aż do dnia, kiedy dzieciaki idą do szkoły. Perspektywa czasu wolnego, możliwość spędzenia go tylko we własnym towarzystwie powodują w życiu Zuzanny wyłom... co z tego wyniknie, przeczytacie.
Poznajemy wnikliwe studium kobiety, która w dorosłości po raz pierwszy odkrywa potrzebę autonomii, odgraniczenia się od innych, poszukiwania własnej indywidualności. Ten sam temat, tylko w szerszej formie Lessing porusza w powieści: "Lato przez zmierzchem".
Opowiadanie przywodzi też na myśl bohaterkę "Godzin" Cunninghama - Laurę Brown, szukającą wolności w samotnych chwilach spędzonych na lekturze "Pani Dalloway" w pokojowym hotelu...  I esej "Własny pokój", w którym Virginia Woolf pisze o warunkach niezbędnych do pisarstwa - minimum bezpieczeństwa finansowego i pokój, w którym można zawsze zamknąć drzwi.
Tomy opasłe i tysiące stron napisano o zauroczeniu, miłości, o kobietach tęskniących za mężczyznami i tychże poszukujących, a tak niewiele o poszukiwaniu siebie i własnej tożsamości. A jeśli nie znam siebie, to jakie mam szanse na sensowny związek z drugą osobą?  Doris Lessing mądrą pisarką jest i wie, co w życiu ważne.
A to do kolekcji cytatów - o samotności, czyli byciu ze sobą:
Nie była już panią wielkiego białego domu i ogrodu, właścicielką mnóstwa strojów na różne okazje. Była panią Jones i była sama, i nie miała ani przeszłości, ani przyszłości. "Oto po tylu latach małżeństwa i wychowywania dzieci - myślała - latach najrozmaitszych obowiązków, jestem taka sama. Zdarzało mi się myśleć, że nic ze mnie nie zostało prócz tych różnych ról, jakie mi narzucała pozycja pani Rawlings. Tak, jestem, jakbym nigdy nie miała zobaczyć kogokolwiek z rodziny, jakby tak miało być zawsze... Jakie to dziwne!" I wychylała się z okna, patrząc na przechodzących ludzi z miłością, bo jej nie znali. Patrzyła na zniszczone budynki po drugiej stronie ulicy, na niebo wilgotne i zbrukane, a czasem błękitne, i czuła, jakby nigdy dotąd nie widziała budynków i nieba. A potem wracała na fotel, czując w sercu pustkę. Czasem wypowiadała coś głośno bez związku - jakiś wykrzyknik i uwagę na temat kwiecistego wzoru na dywanie albo plamy na kanapie z zielonej satyny. Przez większą część czasu bujała w obłokach - jak to określić inaczej? - zupełnie bezmyślnie, czując, jak pustka krąży w jej żyłach rozkosznie niczym krew.
Pokój ten stał się jej bliższy niż dom, w którym mieszkała.

sobota, 9 lutego 2013

Dla tęskniących za Amelią...

Zmęczony wzrok podpowiedział mi, że czas na zmianę wizualnej strony bloga na bardziej stonowaną. Tak też uczyniłam. A dla tęskniących za Amelią:

 
 
 
Trudno się nie uśmiechnąć.

piątek, 8 lutego 2013

Czasowstrzymywacz trzeci

Jeśli ktoś chce, znajdzie sposób.
Jeśli ktoś nie chce, znajdzie powód.
 

Nie pamiętam, kto to powiedział, ale prawdę powiedział. I kropka.

czwartek, 7 lutego 2013

Spacer w cieniu z Doris Lessing

Tekst został nagrodzony przez Redakcję "Biblionetki" w konkursie na najlepszą recenzję. 
 


 

Trzydziestoletnia Doris Lessing. Spotykamy ją  wraz synkiem Peterem na statku płynącym z Rodezji Południowej do Londynu. Jej kapitał to: sto pięćdziesiąt funtów, rękopis pierwszej powieści pt. "Trawa śpiewa" i kilku nowel oraz dwie skrzynie książek. Doris chce rozpocząć nowy, całkowicie samodzielny rozdział w życiu.
 
Ówczesny Londyn jest miastem surowym i wyczerpanym wojną, a jednocześnie miejscem rodzących się nadziei na stworzenie nowego, lepszego świata. Prężnie rozwija się ruch komunistyczny, do którego pisarka się przyłącza i staje się jego aktywną działaczką. Swój czas dzieli głównie między prowadzenie domu, opiekę nad synem, pisanie i działalność polityczną...  No właśnie, polityka. Autorka pisze, że wahała się, czy nie wyodrębnić oddzielnego rozdziału po tym tytułem, aby niezainteresowani tym tematem (np. ja:)), mogli go ominąć, ale ostatecznie pozostał on integralną częścią książki. Tak jak zaangażowanie w działalność Partii Komunistycznej było nieodłącznym, a może nawet głównym w tamtym okresie elementem jej życia. Lessing brała udział w licznych spotkaniach, wystąpieniach, zjazdach, akcjach. W 1948 roku dotarła nawet do Wrocławia na "Światowy Kongres Intelektualistów" (myślących zgodnie z duchem socjalizmu, rzecz jasna), później do Związku Radzieckiego na zjazd literatów...
 
Aby nie odłożyć książki w tym momencie, musiałam pokonać rosnące znużenie, a później irytację. Starałam się zrozumieć motywy Lessing, bo nie wydały mi się od razu oczywiste. Domyślam się, że zaangażowanie w komunizm wyrosło w jakiś sposób z jej doświadczeń związanych z dyskryminacją rasową w Afryce oraz z przeżyć wojennych... Może było próbą znalezienia swojego miejsca w świecie, poszukiwaniem więzi, przynależności... kto wie... Być może tylko ktoś, kto doświadczył "ducha tamtych czasów" miałby większą jasność.
 
Na początku Autorka pisze, że do Londynu wybrała się, aby żyć w wolny sposób, być sobą... po czym wpada w jakieś "my" - "my" tak myśleliśmy, "my" tak robiliśmy. Co więcej, znów musi "bronić swego prawa do pisania i spędzania czasu na pisaniu", ponieważ partyjni towarzysze poświęcanie się twórczości artystycznej traktują w kategoriach "burżuazyjnej zachcianki", której nie powinno się ulegać. Czytając o zaangażowaniu Lessing w działalność polityczną, miałam wrażenie, że coraz bardziej tracę ją z oczu. Z czasem, bycie w partii zaczyna ją coraz bardziej uwierać, dostrzega dogmatyzm i ograniczenia komunizmu oraz skrywane zbrodnie Stalina, ale dojrzewanie do wycofania zaangażowania było długoletnim procesem... W późniejszym czasie zwróciła się ku duchowym poszukiwaniom, interesowała się religiami Wschodu i Zachodu, a więc może w jakiejś mierze chodziło o poszukiwanie absolutu czy wyższego porządku... kto wie.
 
Po opuszczeniu rewirów politycznych, możemy razem z Lessing poobserwować jak odradza się powojenny Londyn. Miasto wzbogaca się o nowe budynki, restauracje, kawiarnie i teatry; pięknieje i odżywa. Przez kolejne mieszkania, a później dom Doris, przewijają się ludzie z kręgów literackich, teatralnych i związanych z telewizją. W latach 50-tych prowadzenie niezależnego życia towarzyskiego przez rozwiedzioną, samotną kobietę - to novum i akt odwagi. Spotykanych ludzi Lessing portretuje w krótkich anegdotkach, uzupełniając je precyzyjnymi komentarzami. Wydaje się być wnikliwą, a jednocześnie wyrozumiałą, obserwatorką ludzi i ich natury. Jak sama pisała, miała szczególną słabość do osób uznawanych za szalone i trudne, wyczuwała ich zranienia. Miało to również odzwierciedlenie w jej próbach tworzenia związków z mężczyznami, związków burzliwych, wypełnionych skrajnymi emocjami, nie niosących ukojenia.
 Z czasem dystansuje się wobec pociągu do mocnych wrażeń. Możemy o tym przeczytać w wierszu "Wyspy". Nie, nie będę opierać się chęci umieszczenia go w całości:) :
 

Legendarne wyspy wszystkie są wspaniałe,
Lecz zbyt wielki podmuch od nich każe ci zgadywać,
Czy włada nimi anioł, czy diabeł.
Zbliżaj się małymi kroczkami, to właściwa droga,
Podczas gdy matczyne dłonie pielęgnują dziecko
Lub sadzą nowe kwiaty.
 
Gdy życie pulsuje zbyt mocno,
Obiecując więcej, niż przyjmie mój umysł,
Przychodzi letarg i obezwładnia,
Zalewając przebłyski światła
Brudną magmą snu.
I moje dobre, mądre ręce
Wygładzają biel pościeli, naciągając kołdrę.
 
Kiedyś sądziłam: codzienne zbieranie małych uczynków
To pokarm dla stępienia serca,
A naprawdę ożywcza dieta to przemoc i żal.
Teraz każdym oddechem powstrzymuję szał skrajności,
By dokonało się to, co musi: tutaj.
Po wojnie zaś cierpliwość pilnuje granic,
Spokojnie wchodzi przyjaciel, a moje uczone przez czas dłonie
Mieszają ciasto na chleb, porządkują zniszczony dom.




Pośród zmieniających się miejsc zamieszkania, urywanych relacji, przemijających fascynacji i różnych "duchów czasów", które nieraz wydają się porywać Doris, pisanie jest lądem najstabilniejszym i nieprzemijającym. Obecnym od początku:

(...) siedziałyśmy na łóżku w internacie i dyskutowałyśmy, czym zostaniemy, a ja oznajmiłam, że zamierzam być pisarką. Miałam wtedy dziesięć czy jedenaście lat.

Doris Lessing ma idealistyczne podejście do pisania, tworzy przede wszystkim z wewnętrznej potrzeby, aby bardziej rozumieć siebie i otaczający świat. Pisząc coś na zamówienie w celu zarobienia pieniędzy, na przykład adaptacje telewizyjne, doświadcza moralnych skrupułów.
Czytając "Spacer w cieniu" możemy prześledzić w jakich okolicznościach i w jaki sposób rodziły się kolejne powieści, opowiadania, sztuki i adaptacje telewizyjne. Podpatrujemy, jak codzienne wydarzenia przenikają do tkanki utworów, na przykład rozmowy z przyjaciółką w kuchni pierwszego londyńskiego mieszkania znalazły swoje miejsce w "Złotym notesie". Jednocześnie Lessing podkreśla, że tworzenie literatury nie polega na prostym opisaniu doświadczeń własnych czy innych osób, a czytanie - na doszukiwaniu się faktów z autobiografii autora. Ważne jest, w jaki sposób autor je opracowuje, przetransformowuje w nową formę, wzbogacając o kolejne znaczenia. W niektórych fragmentach swojej autobiografii, Doris Lessing uchyla nieco rąbka tajemnicy i możemy spotkać ją w toku procesu twórczego. Osobiście uważam je za jedne z najbardziej interesujących. To jakby wejść do wnętrza muszli i podpatrywać, jak z ziarnka piasku powstaje perła.
Cenię prozę Doris Lessing za piękno zdań, wnikliwość i precyzję w przedstawianiu ludzkiego świata, ale kiedy dłużej obcuję z jej pisaniem, czuję się trochę zmęczona. Przypuszczam, że ma to związek z jej, w dużej mierze, analitycznym i intelektualnym podejściem do opisywanych tematów. Trochę chłodnym, ale bez wątpienia wzbogacającym.
 
 

 

Spacer w cieniu z Doris Lessing - na początek coś dla ucha

Oto jest:). Na moją blogową scenę wchodzi Doris Lessing ze swoją autobiografią pt. "Spacer w cieniu".
Na początek proponuję zanurzyć się muzycznie w klimat tamtych czasów. W latach 50-tych ubiegłego wieku (jak to brzmi - jeszcze chyba nie oswoiłam się z tym, że on ubiegł; prawdopodobnie jest wiele osób żyjących na przełomie:)) pisarka zasłuchiwała się w piosenkach Billie Holiday i Bessie Smith.
 
 
 

poniedziałek, 4 lutego 2013

Szymborska raz jeszcze

RADOŚĆ PISANIA
 
Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las?
Czy z napisanej wody pić,
która jej pyszczek odbije jak kalka?
Dlaczego łeb podnosi, czy coś słyszy?
Na pożyczonych z prawdy czterech nóżkach wsparta
spod moich palców uchem strzyże.
Cisza - ten wyraz też szeleści po papierze
i rozgarnia
spowodowane słowem las gałęzie.

Nad białą kartką czają się do skoku
litery, które mogą ułożyć się źle,
zdania osaczające,
przed którymi nie będzie ratunku.

Jest w kropli atramentu spory zapas
myśliwych z przymrużonym okiem,
gotowych zbiec po stromym piórze w dół,
otoczyć sarnę, złożyć się do strzału.

Zapominają, że tu nie jest życie.
Inne, czarno na białym, panują tu prawa.
Okamgnienie trwać będzie tak długo, jak zechcę,
pozwoli się podzielić na małe wieczności
pełne wstrzymanych w locie kul.
Na zawsze, jeśli każę, nic się tu nie stanie.
Bez mojej woli nawet liść nie spadnie
ani źdźbło się nie ugnie pod kropką kopytka.

Jest więc taki świat,
nad którym los sprawuję niezależny?
Czas, który wiążę łańcuchami znaków?
Istnienie na mój rozkaz nieustanne?

Radość pisania.
Możność utrwalania.
Zemsta ręki śmiertelnej.
 
 
 
NIEKTÓRZY LUBIĄ POEZJĘ

Niektórzy -
czyli nie wszyscy.
Nawet nie większość wszystkich ale mniejszość.
Nie licząc szkół, gdzie się musi,
i samych poetów,
będzie tych osób chyba dwie na tysiąc.

Lubią -
ale lubi się także rosół z makaronem,
lubi się komplementy i kolor niebieski,
lubi się stary szalik,
lubi się stawiać na swoim,
lubi sie głaskać psa.

Poezje -
tylko co to takiego poezja.
Niejedna chwiejna odpowiedź
na to pytanie już padła.
A ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego
jak zbawiennej poręczy.

piątek, 1 lutego 2013

Szymborska

Mija rok od śmierci Wisławy Szymborskiej.
Wrzucam tu wiersz z tomiku "Wystarczy", ostatniego.  Wracam do niego prawie codziennie.
Ma właściwość przywoływania do porządku:).

 Są tacy, którzy

Są tacy, którzy sprawniej wykonują życie.
Mają w sobie i wokół siebie porządek.
Na wszystko sposób i słuszną odpowiedź.

Odgadują od razu kto kogo, kto z kim,
w jakim celu, którędy.

Przybijają pieczątki do jedynych prawd,
wrzucają do niszczarek fakty niepotrzebne,
a osoby nieznane
do z góry przeznaczonych im segregatorów.

Myślą tyle, co warto,
ani chwilę dłużej,
bo za tą chwilą czai się wątpliwość.

A kiedy z bytu dostaną zwolnienie,
opuszczają placówkę
wskazanymi drzwiami.

Czasami im zazdroszczę
- na szczęście to mija.

 
I jeszcze małe co nieco. Doskonałość prostoty:
Dłoń
Dwadzieścia siedem kości,
trzydzieści pięć mięśni,
około dwóch tysięcy komórek nerwowych
w każdej opuszce naszych pięciu palców.
To zupełnie wystarczy,
żeby napisać "Mein Kamf"
albo "Chatkę Puchatka".

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...